Nowy rok i zawrotna szybkość. Pędzą dni jak oszalałe. A przy okazji nowe wyzwania. Frywolitka. Zaopatrzona w czółenko zasiadłam do komputera, otworzyłam strony z podpowiedziami i ... Zastopowało mnie. Nitki się plączą, czółenko jakoś tak koślawio leży w ręce. Wydawało się, że to takie łatwe. Nitka od góry, nitka od dołu i jest pętelka, słupek, kwiatek. Otóż nie. Zaciąga się nie ta nitka, która powinna. A może kordonek nie taki. Odrzuciłam na później.
Kończę wyroby dla dziewczyn z Podlasia. Otulacz z kapturem jest już gotowy. Ciepły niezmiernie, miły i zachwycający.
Otulacz dla młodszej robi się, ale jakoś wolno. A to czasu nie ma, bo syn sobie przypomniał późnym wieczorem, że zadanie z polaka do odrobienia i pomoc mamy niezbędna, a to obiad na dzień następny trzeba ugotować, bo wszyscy będą mieli czas tylko na odgrzewki. Ale skończyłam. Ładne kolorki i dużo ciepła.
A to noc nieprzespana z niewiadomego powodu i ledwie druty wzięłam wieczorem w ręce, od razu zachciało mi się spać. A to jeszcze babciowo dziadkowe odwiedziny, w sobotę cały dzień poza miastem.
Ruch, coś się dzieje, to dobrze. Zasypiam ze zmęczenia, nie z nudów.
Obudzona i zaopatrzona w laleczkę dziewiarską zrobiłam zamotkę.
A w poniedziałek spakowałam paczkę na Podlasie.
I ze spokojem zabrałam się za radosną twórczość drobiazgową. Zaczęłam od kurek i serduszek.
Coś jednak czuję, że odłożę wielkanocno walentynkowe dzierganie na później. Wyprałam mężowi ulubiony sweterek i teraz dopomina się o nowy. Wełnę zgromadziłam, pomysł mam, więc chyba wezmę się do roboty, nim skończy się zima.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz